Nasze dzieci [À perdre la raison] 2012 – Recenzja

Nasze dzieci (2012)

À perdre la raison

/Belgia, Francja, Luksemburg, Szwajcaria/

Reżyser: Joachim Lafosse
Scenariusz: Joachim Lafosse, Thomas Bidegain, Matthieu Reynaert
Obsada: Tahar Rahim, Émilie Dequenne, Niels Arestrup, Baya Belal
Zdjęcia: Jean-François Hensgens
Gatunek: Dramat
Czas trwania: 111 min

Toksyczny trójkąt

Mounir i Murielle to kolejna, zwyczajna zakochana para jakich na świecie wiele. Podejmują decyzję o wspólnej przyszłości, ślubie i dzieciach. Kosztem prywatności i intymności decydują się na życie w dostatku i luksusie u przybranego ojca Mounira, który pomógł jemu i jego siostrze w wyemigrowaniu z Maroka żeniąc się z ową siostrą dając im europejskie obywatelstwo. Jednak zaistniała sytuacja powoli zaczyna przytłaczać Muriellę oraz spłycać małżeńskie relacje zakochanych. Z pewnością nie bez znaczenia są także różnice kulturowe, które ostatecznie stanowią niedokończony wątek.

„Nasze dzieci” Joachima Lafosse to psychologiczne i bardzo dramatyczne i kino przedstawiające rozkład miłości przez toksyczny trójkąt, gdzie każdy ma jakieś zobowiązania w stosunku do innych, oraz psychiczną destrukcję, którą pieczołowicie i z ogromnym współczuciem śledzimy na ekranie. Można również rzec, że w tym filmie, w jakimś stopniu ukazany jest proces zniewalania, ubezwłasnowolniania człowieka. Świetnie zresztą przedstawiona przez Émilie Dequenne przemiana głównej bohaterki z szaleńczo zakochanej narzeczonej do matki z depresją została doceniona w Cannes. A scena kiedy jadąc samochodem podśpiewuje smutną piosenkę z radia ukazuje nie tylko tragizm i powagę problemu, ale staje się także w pewien sposób esencją filmu i punktem kulminacyjnym, gdzie emocje sięgają zenitu, choć nie jest to wcale koniec opowieści. Ale to już pierwsze sceny pokazują, że „Nasze dzieci” są produkcją ciężką emocjonalnie i smutną (może nawet przerażającą), gdzie nie ma miejsca na szczęście i optymizm.

Swoim stylem Lafosse przypomina mi bardzo Zwiagincewa, który przedstawia swoje historie w sposób tak powolny, dokładny i rzeczywisty, że aż bolesny. Co gorsza, belgijski reżyser wraz z Bidegainem („Prorok”, „Rust and Bone”) i Reynaertem swojej opowieści nie wymyślili, bowiem scenariusz oparli na autentycznych wydarzeniach, o czym (na szczęście!) nie napomknęli we wstępie, co doceniam szczególnie w czasach nadużywania hasła „historia oparta na faktach”. Jeśli jednak z tą wiedzą ogląda się „Nasze dzieci” to seans przysparza jeszcze więcej bólu i emocji. Na chłodno relacjonujący wydarzenia reżyser unika kategorycznych osądów i żadnego z bohaterów nie uznaje jednoznacznie za winnego takiemu stanu rzeczy. Otwiera nam tym samym szerokie pole do polemiki i analiz, ale także do wskazania winnych i bardziej winnych całej sytuacji. Jakiej dokładnie? To trzeba zobaczyć koniecznie osobiście!