Dead Snow: Red vs. Dead [Død Snø 2] 2014 – Recenzja

Dead Snow: Red vs. Dead (2014)

Død Snø 2

/Islandia, Norwegia/

Reżyser: Tommy Wirkola
Scenariusz: Vegar Hoel, Stig Frode Henriksen, Tommy Wirkola
Obsada: Derek Mears, Vegar Hoel, Ørjan Gamst, Martin Starr, Ingrid Haas, Jocelyn DeBoer,
Muzyka: Christian Wibe
Zdjęcia: Matthew Weston
Gatunek: Horror, Komedia, Akcja
Czas trwania: 100 min

Krew jak śnieg

Z racji pogody jaka ostatnio w Polsce panuje postanowiłem obejrzeć coś ochładzającego nie tylko dla ciała, ale i umysłu. Pamiętając klimat jedynki i śnieżne plenery w niej występujące oczekiwałem tego samego po „Død Snø 2”. Jednak w najnowszym filmie Wirkoli jest więcej krwi i flaków niż śniegu, co nie oznacza, że jest gorzej. Wprost przeciwnie, jest lepiej, znacznie lepiej. Norweski reżyser zabawił się kolejny raz zombie movie tworząc chyba najbardziej kompletne dzieło w swojej filmografii. Także pierwsze koty za płoty, jak to mówią.

W razie gdyby ktoś nie pamiętał fabuły części pierwszej Wirkola w „Død Snø 2” zrobił intro zawierające zgrabne jej streszczenie, w którym wytłumaczył to i owo by sprawnie przejść do najnowszej fabuły. Martin (Vegar Hoel), który jako jedyny ocalał z poprzedniego zombie-starcia budzi się w szpitalu z przyszytą ręką. Z tym, że kończyna ta należy do przywódcy nazi-zombie pułkownika Herzoga (Ørjan Gamst) i ma w sobie tajemniczą moc, która okaże się niezbędna w dalszych przygodach.

„Dead Snow: Red vs. Dead” wydaje się filmem na wysokim poziomie. Jakby wyszło spod ręki wczesnego Petera Jacksona, czy Sama Raimiego, do którego odwołań jest mnóstwo: chociażby ręka, która niczym u Bruca Campbella nie do końca daje się okiełznać i sprawia problemy jakby była oddzielnie funkcjonującym członkiem, odniesienia do Armii Boga i pojedynków truposzy. Jednak filmowe smaczki nie kończą się jedynie na Raimim i „Martwym złu”, bo dla bardziej czujnych twórcy przygotowali parodię scen z „Titanica”, czy „Bravehearta”. Może ktoś znajdzie ich więcej:)

Tommy Wirkola stworzył bardzo dobre kino, które łączy w w atrakcyjny dla widza sposób czarny humor z horrorem. Filmowi dewianci będą usatysfakcjonowani licznymi efektami, sposobami uśmiercania zombie, scenami gore, w których kamera nie odwraca się od decydującego, śmiertelnego ciosu i kreatywnością w wykorzystywaniu jelit. Twórcy nie patyczkują się i nie mają litości. Nikt nie może czuć się bezpiecznie, zginąć może dziecko, młode małżeństwo, niemowlę, staruszka – to nieistotne. Ważne, że jest krew i efektowna śmierć, czyli to co tygryski w tym gatunku lubią najbardziej. Tak jak wspomniałem sporo jest również humoru, który co rusz będzie dawał o sobie znać. Wspomnieć warto chociażby o tym, że w szranki staną armie nazi-zombie z zombie-komunistami – stąd zresztą tytuł, czy chociażby finałowa, 'romantyczna’ scena z 'Total eclipse of the heart’ Bonnie Tyler w tle. Nieprzeciętna rozrywka porównywalna z „Wysypem żywych trupów”. Jest 'pysznie’ i efektownie. Stąd ode mnie, może nieco na wyrost, ósemka!