Synu, synu, cóżeś ty uczynił? [My Son, My Son, What Have Ye Done] 2009 – Recenzja

Synu, synu, cóżeś ty uczynił? (2009)

My Son, My Son, What Have Ye Done

/Niemcy, USA/

Reżyser: Werner Herzog
Scenariusz: Werner Herzog, Herbert Golder
Obsada: Michael Shannon, Willem Dafoe, Chloë Sevigny, Grace Zabriskie, Verne Troyer, Brad Dourif, Michael Peña,Udo Kier
Muzyka: Ernst Reijseger
Zdjęcia: Peter Zeitlinger
Gatunek: Dramat, Thriller
Czas trwania: 108 min

Spokojne szaleństwo

Nie wiedzieć czemu nazwisko Herzoga zawsze kojarzyło mi się z dokumentami, mimo że w swojej filmografii ma wiele różnych gatunków filmowych i tak naprawdę ciężko go jednoznacznie zaszufladkować. „Synu, synu, cóżeś ty uczynił?”, które przyciągnęło mnie postacią genialnego Michaela Shannona, dobitnie mi o tym przypomniało i po tym seansie zamierzam zagłębić się w jego filmografię. Tylko która to już filmografia, z którą zamierzam się zapoznać i skąd na to wszystko wziąć czas? Ach te dylematy KinoKonesera…

Herzog upodobał sobie dziwacznych, często na pograniczu szaleństwa bohaterów. Nie inaczej jest w „Synu, synu, cóżeś ty uczynił?”, gdzie Brad McCullum (Michael Shannon) ma skomplikowane i podejrzane relacje z matką. Metamorfoza jaką przeszedł podczas peruwiańskiej eskapady zmieniła jego świat i sprawiła, że tolerancja i cierpliwość do matki skończyła się, więc dokonuje wyroku… szablą, niczym mitologiczny Orestes. Opowieść ta ponoć nawiązuje do autentycznego morderstwa.

„Synu, synu, cóżeś ty uczynił?” to porządne wernerowskie dzieło w polewie bardzo lynchowskiej, z wyczuwalnymi oparami komedii i absurdu. W tym filmie (na szczęście) to dokumentalne, chłodne oko Herzoga relacjonujące wydarzenia góruje zdecydowanie nad zagmatwanymi i nierealnymi zapożyczeniami od Lyncha, które tej bardzo prawdopodobnej opowieści odbierają autentyczności, ale w zamian potęgują klimat obłędu – niespiesznie prowadzona fabuła, długie kadrowanie i świetne ujęcia, dziwnie nasycone barwy sprawiają, że można poczuć się zahipnotyzowanym, a ta specyficzna atmosfera gęstnieje wraz z kolejnymi minutami seansu. Z pewnością „Synu, synu…” ma w sobie dziwny magnes, który potrafi utrzymać przy ekranie do ostatniej sekundy, mimo że akcja nie jest porywająca, a wszystko co mogłoby być ciekawe jest w zasadzie jasne już od początku projekcji. Swoje robią też kreacje aktorskie. Willem Dafoe, Chloë Sevigny i przede wszystkim Michael Shannon są w najwyższej formie. Ten ostatni, mimo że jego postaci wydają się w każdym filmie niemal identyczne, stał się moim aktorskim ulubieńcem, jakkolwiek gejowsko to brzmi;).