Witamy w Nowym Jorku [Welcome to New York] 2014 – Recenzja

Witamy w Nowym Jorku (2014)

Welcome to New York

/Francja/

Reżyser: Abel Ferrara
Scenariusz: Abel Ferrara, Christ Zois
Obsada: Gérard Depardieu, Jacqueline Bisset, Marie Moute
Zdjęcia: Ken Kelsch
Gatunek: Dramat
Czas trwania: 124 min

Francuskie szambo

Zapewne każdy kraj ma jakiś nowotwór na karku swojej współczesnej historii, który uwiera i mierzi społeczeństwo, bo kto normalny lubi nowotwory? Państwa z nieskazitelną opinią próżno szukać, a Ferrara na ekran przenosi upadek francuskiego ekonomisty i szefa Międzynarodowego Funduszu Walutowego – Dominique’a Strauss-Kahna, choć w „Witamy w Nowym Jorku” występuje pod nazwiskiem Devereaux (Gérard Depardieu). Na jego przykładzie widzimy, że nie tylko w Polsce trudno jest wyciągnąć odpowiednie konsekwencje w stosunku do piastującego wysokie stanowisko polityka, ale czy to w ogóle kogoś jeszcze dziwi?

Powiedzieć, że relacjonowanie wydarzeń przez Abela Ferrarę jest jednostronne, to powiedzieć za mało. Rzadko kiedy udaje się pokazać człowieka w tak negatywnym świetle: do szpiku kości zepsutego, bez cienia dobroci w sercu, który za nic ma innych, na swoje występki znajdzie odpowiednie usprawiedliwienie, bądź winą za nie obarcza innych (no bo przecież nie siebie), nie ma żadnych skrupułów, ani wyrzutów sumienia. Wśród kobiet czuje się jak Apollo, choć daleko mu do tego wizerunku. Dziwne, że ma wokół siebie bliskich, którzy mimo to próbują go wspierać. Szkoda, że fabuła „Witamy w Nowym Jorku” skupia się jedynie na upadku bohatera, pokazuje to w bardzo dosłowny i ohydny sposób jakby reżyser chciał za dość uczynić ofiarom nieokrzesanego Deveraux, który włoskie bunga-bunga potrafi umniejszyć do rangi spotkania przy kieliszku wina, bo to co on wyprawia to chyba w głowie się nie mieści przeciętnemu podatnikowi.

Sapiący, dyszący i charczący Depardieu uosobieniem seksu, ani atrakcyjności nie jest, zwłaszcza ze swoją nadwagą. Teraz nie zmieściłby się w kostium Obelixa! A niestety będziemy go musieli oglądać w negliżu. Na szczęście nie wszystko będzie widać, bo zwisający brzuch wszystko zasłoni (uff…). Deveraux jest równie obrzydliwy co historia jego upadku. Jeśli ktoś, tak jak ja, lubi taplać się w takim szambie to powinien być ukontentowany. I chociaż rosyjski (tak, to nie pomyłka) aktor chwalony jest za tę rolę, to ja osobiście nie wiem czy są powody do pochwał, bo poza (a nawet z) wszystkimi tymi dźwiękami wydostającymi się z jego paszczy podczas zwiększonej aktywności jakiegoś wielkiego kunsztu nie zaprezentował. W dodatku postać jest jednowymiarowa i bezmyślna, i nie będę zrzucał winy na seksoholizm głównego bohatera, którym próbuje się tłumaczyć on sam i w zasadzie na tym elemencie skupia się także Ferrara. Dzięki temu uzyskano półgodzinne wprowadzenie składające się z prostytutek, cycków, seksu, szampana, seksu i jeszcze raz seksu, czyli takie mini porno. Potem już jest niestety mniej ciekawie (jakby wcześniej było) – bezsensowna gadanina, niedociągane wątki i wyrywkowe relacje. Niestety spodziewałem się znacznie więcej, bo historia zapowiadała się bardziej interesująco.

Swoją drogą intro do filmu ukazujące wywiad z Gérardem Depardieu i jego słowa, że polityka go nie interesuje, że nawet jej nie lubi, co w obliczu jego relacji z Putinem brzmi co najmniej śmiesznie, żeby nie powiedzieć żenująco. Rzuca się to szeroką strugą cienia na jego postać, ale też i film, niestety