Co robimy w ukryciu (2014)
What We Do in the Shadows
/Nowa Zelandia/
Reżyser: Jemaine Clement, Taika Waititi
Scenariusz: Jemaine Clement, Taika Waititi
Obsada: Jemaine Clement, Taika Waititi, Jonathan Brugh, Cori Gonzalez-Macuer, Stuart Rutherford, Ben Fransham
Muzyka: Plan 9
Zdjęcia: Richard Bluck, D.J. Stipsen
Gatunek: Komedia, Horror, Dokumentalizowany
Czas trwania: 86 min
„Wellington Shore”
W ostatnich latach w polskiej telewizji zapanował fenomen paradokumentów – „Dlaczego ja?”, „Szpital”, czy inne gówna tego typu, które wprowadzają umysły w stan stagnacji (delikatnie mówiąc). Nie wygląda to profesjonalne, nie jest też zabawne, ale powodzeniem musi się cieszyć niemałym skoro nie zdejmują tych programów z anteny. Jeśli jednak ktoś ma wyższą konieczność oglądania czegoś w takiej konwencji, to najlepiej będzie jeśli porzuci domowy telewizor i uda się do kina na „Co robimy w ukryciu”. O ile nie przerazi go aż 86 minut filmu (2x „Trudne sprawy”!) i brak reklam.
Początkowo przerażać może także sama tematyka produkcji Clementa oraz Waititiego. Wszak filmów o wampirach powstało całe mnóstwo i raczej niewiele z nich stało się chlubnym wyjątkiem na tle reszty chłamu. Wystarczy wspomnieć, że „Zmierzch” nienawidzi więcej osób niż go oglądało, a „Dracula Untold” był raczej kiepskim ‘odświeżeniem’ historii Vlada Draculi. „Co robimy w ukryciu” udanie przełamuje dotychczasowe schematy i fabularną niemoc. Bawi się wampirzym światkiem reprezentowanym przez chyba wszystkie rodzaje popkulturowych wampirów – od Nosferatu po Vlada.
Przedstawione w formie mockumentu (prześmiewcza forma fikcyjnego dokumentu) życie wampirów nie różni się zbytnio od ludzkiego. Jest kryzys wieku średniego, są przyjaźnie, kłótnie, sprzeczki, zawiłe relacje oraz wojny międzyrasowe, ukazywane głównie w krzywym zwierciadle (bo w zwykłym lustrze ich sylwetek pewnie nie widać). Najzabawniejsze wydaje się być jednak to, że bohaterowie pomimo zasłużonego już wieku nadal zachowują się jak duże dzieci, albo po prostu… studenci, których często uznaje się za tych, którzy chcą sobie wydłużyć okres beztroski. Wszystkie ich nocne eskapady do miejskich lokali wyglądają niczym relacja z „Wellington Shore”, ale pozbawione tych najgłupszych elementów, i nikt nie krzyczy Trybson!
„Co robimy w ukryciu” może nie zapowiada się na arcydzieło, ale przyznać trzeba, że projekt okazuje się bardzo przemyślany i pozostawia, jak najbardziej, pozytywne wrażenia. Produkcja ta jest na swój sposób wyjątkowa i z pewnością ciężko jej zarzucać jakąkolwiek powtarzalność. Coraz popularniejsze w dzisiejszym świecie zaglądanie przez firanki w cudze życie zostało poparte ogromną dawką niewybrednego humoru oraz męskiej i wiecznej (tym razem dosłownie ) przyjaźni, która obfituje w różne przeciętne perypetie, bo opowieść opiera się głównie na banałach dnia codziennego, gdzie najmniejsza błahostka może w każdej chwili przerodzić się w wielką kłótnię i ponieść za sobą ofiary. Swoją drogą ciekawe jakby to wszystko wyglądało w żeńskiej wersji.
Przyznać muszę, że dawno nie bawiłem się tak dobrze na żadnej komedii. Gdyby nie to, że film był krótki, byłbym w pełni usatysfakcjonowany. Spodziewać się można, że „Co robimy w ukryciu” w Polsce przejdzie bokiem i niestety nie wiele osób zobaczy tę produkcję na ekranie, a naprawdę będzie czego żałować! Jeśli ktoś szuka podobnego i równie absurdalnego mockumentu, to polecam „Człowiek pogryzł psa”.