Miłość nie od pierwszego obejrzenia
Założę się, że przygoda z filmem u każdego KinoKonesera wyglądała w miarę podobnie. Moi rówieśnicy z pewnością pamiętają jeszcze czasy, kiedy internet był jedynie na impulsy, bądź nie było go wcale. Poza wypożyczalniami VHS pozostawały więc sporadyczne wyjścia do kina (przynajmniej w mniejszych miejscowościach) oraz telewizja. I to w zasadzie głównie ona kształtowała ówczesne gusta, a przynajmniej mój. Stąd pewnie wielka miłość do filmów akcji z wszystkokopiącym Van Dammem, która minęła niepostrzeżenie jak beztroskie czasy młodości. Obecnie wygląda to zupełnie inaczej. W zasadzie każdy tytuł jest na wyciągnięcie ręki. Wystarczy pasja i chęć zagłębiania się w magiczny świat kina w poszukiwaniu tego co nas kręci.
Mam nadzieję, że nie tylko ja zaobserwowałem u siebie pewną filmową prawidłowość. Bowiem wraz z pochłanianiem kolejnych tytułów mój gust ulegał i nadal ulega, choć już w mniejszym stopniu, pewnym przekształceniom. Dzięki temu, że mam na koncie już kilka tysięcy obejrzanych filmów mój gust w pewien sposób wykrystalizował się, co sprawia, że często już przed obejrzeniem jakiegoś filmu wiem czego się mogę po nim spodziewać. Na szczęście nie sprawdza się to w 100% przypadków i zdarza się, że jestem pozytywnie zaskoczony, albo co gorsza rozczarowany.
Oczywiście nie trudno o wskazanie różnic pomiędzy początkiem mojej filmowej pasji a obecnym jej stanem. Wystarczy wspomnieć parę tytułów, których kiedyśniejszej oceny mogę się jedynie wstydzić. I nie koniecznie chodzi o niedocenienie jakiegoś wiekopomnego dzieła, a wprost przeciwnie – przecenienie przeciętnego tytułu. Za takie uważam np. komedie pokroju „Wiecznego studenta”, które swego czasu uznawałem za twór bardzo dobry, a obecnie mnie nawet nie bawią. Co gorsza w hierarchii stały wyżej od chociażby genialnego „Pulp Fiction”, czy „Lotu nad kukułczym gniazdem”. Napomknę tylko, że dwa ostatnie tytuły są obecnie jednymi z nielicznych na „10” w mojej filmowej kartotece. Jak widać nie był to odpowiedni czas na zapoznanie się z nimi, bo do niektórych produkcji trzeba jednak dojrzeć.
Im więcej się filmów ogląda tym trudniej zaspokoić oczekiwania, bo nie dość, że coraz rzadziej dajemy się wodzić za nos i nabierać to jeszcze apetyt rośnie w miarę jedzenia i pragnie się zupełnie innych, nowych rzeczy, czyli w głównej mierze tego co widzieliśmy do tej pory w śladowych ilościach, bądź nie oglądaliśmy tego wcale. Dlatego tak zachwycają mnie pionierskie i nowatorskie projekty, które wyróżniają się na tle innych swoim stylem, bądź specyfiką.
Przechodząc jednak do sedna, bo się rozpisałem za bardzo. Chciałem zaprezentować na blogu kilka tytułów (kolejność przypadkowa), które zdobywały moje serce dopiero po którymś obejrzeniu, a powtórne seanse te dzieliły pewnie ok. tysiące innych produkcji. A niektóre, tak jak. „Obywatel Kane”, czekają na swoją kolejną szansę i docenienie.
Pulp Fiction (1994)