Gra o honor [He Got Game] 1998 – Recenzja

Gra o honor (1998)

He Got Game

/USA/

Reżyser: Spike Lee
Scenariusz: Spike Lee
Obsada: Denzel Washington, Ray Allen, Milla Jovovich, Rosario Dawson, Hill Harper
Muzyka: Aaron Copland
Zdjęcia: Ellen Kuras, Malik Hassan Sayeed
Gatunek: Dramat, Sportowy
Czas trwania: 136 min

Jezus – nadzieja czarnych

„Gra o honor” jest poetycką i świetnie opowiedzianą historią czarnego Jezusa autorstwa Spike’a Lee. Traktuje o konflikcie ojcowsko-rodzicielskim z koszykówką w tle, która w latach 90. osiągnęła chyba apogeum popularności. Jednak nie uświadczymy tu wielce widowiskowej gry na parkiecie, zażartych pojedynków, czy efektownych trików rodem z NBA, bo sednem produkcji jest wątek dramatyczny skupiający się na wyborze swojej drogi, spełnianiu marzeń przez młodych ludzi dopiero obierających azymut na odpowiedzialne, dorosłe życie.

Oczywiście cała historia, jak to w kinie blaxploitation, z naciskiem na społeczeństwo afroamerykańskie, które zbyt łatwo nie miało. Spike Lee w „Grze o honor” uzyskał dużą moc dialogu, który nie jest banalny w przeciwieństwie do fabuły filmu, która ostatecznie jednak zyskuje, ale to dopiero po zakończeniu seansu. Dosyć sztampowa historia dotyczy Jake’a (Danzel Washington) skazanego za zabójstwo oraz syna Jesusa (Ray Allen)- wielkiej nadziei koszykówki, któremu wróży się wielką karierę. W zamian za namówienie syna na pójście na Uniwersytet Stanowy Jake dostaje od gubernatora propozycję skrócenia wyroku. Czarnoskóry koszykarz cierpi jednak na kłopoty bogactwa, bo ofert ma bez liku i każdy wodzi go na pokuszenie na swój sposób. Pokazuje to, że ciężkie jest życie nie tylko poszkodowanych, czy biednych Afroamerykanów, ale dotyczy to też tych utalentowanych, z sukcesów których każdy chce zaczerpnąć coś dla siebie.

Choć z filmu wynika, że imię głównego bohatera zostało nadane na cześć amerykańskiego koszykarza, to wydaje się również biblijną metaforą wybawiciela Jezusa – tyle że w odniesieniu jedynie do czarnej społeczności. Co ciekawe takich odwołań-smaczków można dostrzec jeszcze kilka.
Ciekawostką jest również grający głównego bohatera Ray Allen, który jest zawodowym koszykarzem i na co dzień występuje w NBA, co u mnie spowodowało małę zaskoczenie, bo jak na amatora wypadł bardzo dobrze, zresztą podobnie jak mój ulubieniec Washington, chociaż do tego jestem akurat przyzwyczajony. W sumie magia „Gry o honor” polega na tym, że ten film jest ciekawy i dobry w swojej prostocie, bo pointa filmu pojawiała się w kinie niejednokrotnie. Oczywiście zdjęcia, muzyka są również na wysokim poziomie, a już intro filmu to istne arcydzieło! Ode mnie mocna siódemka 😉