Filmy, których fenomen mnie (jeszcze) nie dosięgnął, cz II
Reżyserskie sympatie (częściowo) oraz aktorskie antypatie na moim blogu już były. Teraz więc znalazł się czas na przedstawienie kilkunastu tytułów, których fenomen, sława, poklask mnie nie wzrusza, albo wręcz nie potrafię zrozumieć skąd taki hajp na te produkcje. Oczywiście pojawią się także klasyki, które nie trafiły w odpowiedni dzień i godzinę, bądź po prostu nie zyskały mojego uznania, ale potrafię zrozumieć ich kult. Żadnego z poniższych filmów nie oceniłem niżej niż 4 oczka (z jednym wyjątkiem) – przedział 4-6, co i tak znacząco odbiega od średniej krajowej, a nawet i światowej, biorąc pod uwagę konkretne filmy. Część druga, bardziej zaskakująca 😉
Piraci z Karaibów – seria
Trzy pierwsze części przygód Jacka Sparrowa, za które odpowiadał Gore Verbinski są zakałą dla jego filmografii. Jego relacja z Deppem wpłynęła niekorzystnie na jego twórczość, czego owocem był ich następny projekt „Samotny jeździec”. Żal. Dobrze, że brzemię najgorszej części przejął na siebie Rob Marshall odpowiedzialny za najnowszą, ale niestety nie ostatnią część tej serii. Co gorsza pierwsza, pionierska część całej sagi nie jest taka zła, bo w zasadzie było to coś nowego na ekranie, przynajmniej dla mnie. Jednak dalsze losy ekscentrycznego pirata to pomyje, dno i 5 metrów mułu, z którego raczej nie da się już wygrzebać, więc nie ma co liczyć na poprawę jakości. Oceny chronologicznie: 6/10, 5/10, 5/10, 3/10
Shrek – seria
Kultowy już od premiery. Obejrzałem raz i nie rozumiałem zachwytów, oglądając drugi raz udało mi się nawet uśmiechnąć. Podczas kolejnych seansów było już tylko gorzej, a co dopiero mówić o kolejnych jego częściach, które nawet do pięt nie sięgają tej pierwszej… Wiem co mówię, bo moja siostra katowała tę animację do porzygu, znając niemal wszystkie dialogi na pamięć. Losy Shreka i Fiony zostaną na zawsze w cieniu „Toy Story”, czy chociażby „Króla lwa”, które wprost uwielbiam niezależnie od upływającego czasu. Właściwie ten film jest z 2001 roku, wiec oglądając go miałem 13 lat. Dlaczego więc mnie nawet wtedy nie porwał? Tego chyba nie wie nikt…Najlepsze jest jednak to, że Osioł jest ciekawszą postacią niż główny bohater. Oceny chronologicznie: 6/10, 5/10, 4/10, 3/10
Matrix – trylogia, reż. Andy Wachowski, Lana Wachowski
Kolejna kultowa seria, która spłynęła po mnie niemal jak „High School Musical”. Rozumiem i doceniam zastosowane zaawansowanie technologiczne, które też miało wpływ na rozwój kina, ale jak wspominałem wcześniej nie kupuję tego całego efekciarstwa. Fabuła choć jest oryginalna i efektowna, to mnie jakoś wybitnie nie zafascynowała. Jeśli chodzi o podobne klimaty to zdecydowanie wolę „Equilibrium” z Balem. Bracia Rodzeństwo Wachowskich chyba już nigdy nie trafi w mój gust, chociaż najbardziej podobał mi się ich debiutancki film „Bound”. Jest efektownie, widowiskowo, ale nie w moim klimacie, niestety. Oceny chronologicznie: 6/10 i 2x 5/10
Pół żartem, pół serio (1959), reż. Billy Wilder
Nie rozumiem kultu wielkiej Marilyn Monroe, ani fenomenu tego filmu, który nie tylko mnie nie rozbawił tak jak bym chciał, ale wręcz irytował postacią rzekomo pięknej Marilyn. Jej gra aktorska…hm.. wszędzie gra głupiutką, naiwną laleczkę bez mózgu. Chociaż może ona wcale nie gra, jest po prostu sobą? W każdym razie jest to jeden z klasyków kina, który mnie do siebie nie może w żaden sposób przekonać, że jest taki wspaniały, kultowy i ponadczasowy. No nie, i już. 6/10
Żywot Briana (1979), reż. Terry Jones
Sprawa z twórczością Latającego Cyrku Monty Pythona jest skomplikowana. Kiedyś potrafiłem katować serial śmiejąc się do rozpuku, z filmami może nie było podobnie, ale kiedyś bawiły mnie bardziej. Teraz pozostały mi tylko zażenowanie i nuda. Nie potrafię tego zjawiska konkretnie wyjaśnić. Uwielbienie pozostało jedynie do finałowego utworu „Always Look on the Bright Side of Life”. „Żywot Briana” znajduje się tutaj jako reprezentant ich twórczości, bo tylko ten tytuł zdecydowałem się odświeżyć jakiś czas temu, przez co ocena mu spadła. Jednak dzięki sentymentowi nadal jest na przyzwoitym poziomie, ale obawiam się, że w razie powtórki wszystkich epizodów oceny poleciałyby całkiem na łeb, na szyję:/ 6/10
Śniadanie u Tiffany’ego (1961), reż. Blake Edwards
Kolejny tytuł z listy wstydu. Chociaż oglądałem parę lat temu, to kompletnie nic z tego filmu nie pamiętam. Także pozycja z pewnością do powtórzenia i weryfikacji. Mam nadzieję, że po kolejnym, bardziej uważnym seansie odnajdę ten fenomen. Póki co 6/10.
Batman – Początek (2005), Mroczny Rycerz powstaje (2012), reż. Christopher Nolan
Nolan postanowił odświeżyć postać Batmana w epicki wg niego sposób. Dla mnie jednak epickie były te produkcje z lat 90. pełne humoru, groteski i wyrazistej komiksowości. Patetyczny Bruce Wayne do mnie nie trafia. „Mroczny rycerz” podobał mi się, przyznaje. Jednak jego wersja poprzedzająca jak i kontynuacja to inna para kaloszy. Fabuła nudna i rozwleczona, pozbawiona emocji i napięcia. Najgorsze jednak jest to, że film próbuje sprawiać wrażenie epickiego, niedoścignionego…nie lubię jak ktoś mi narzuca co mam myśleć. Ostatecznie bardzo przeciętna trylogia wyszła Nolanowi, którego pozostałe filmy darzę sympatią (a widziałem wszystkie). Dodatkowo w ostatniej części Bale wydawał się już strasznie znudzony rolą Batmana. Zapewne wojna pomiędzy starymi i nowymi Batmanami będzie poruszana jeszcze wielokrotnie. Ode mnie jednak to tyle. 2x 5/10
Dr Strangelove, czyli jak przestałem się martwić i pokochałem bombę (1964), reż. Stanley Kubrick
Zabierając się z filmografię mistrza Kubricka. to właśnie po ten tytuł sięgnąłem jako jeden z pierwszych. Zaczynanie od tej pozycji chyba było błędem, bo obecnie większość jego produkcji oscyluje wokół oceny 8, a co najważniejsze naprawdę mi się podoba. Mam więc nadzieję, że to był wypadek przy pracy, kwestia dnia, lub mojej niedyspozycji, ewentualnie ówczesnej niedojrzałości, braku świadomości jako widza. Chociaż może okazać się, ze ponowny seans niewiele zmieni, bo ten film po prostu nie jest dla mnie. Pamiętam, że jego klimat męczył mnie straszliwie. Przynajmniej lista wstydu jest bogatsza ;)5/10
Władca Pierścieni: Drużyna Pierścienia (2001),Dwie wieże, Powrót króla (2003), reż. Peter Jackson
Niezliczone próby oglądnięcia pojedynczo w całości często kończyły się szybkim zaśnięciem. Pomógł dopiero maraton filmowy, ale niestety tylko częściowo. Obejrzeć, obejrzałem, ale co z tego. Trochę żałuję, bo poza krajobrazami, niektórymi ciekawymi postaciami oraz muzyką nie zauważyłem nic nadzwyczajnego. Fenomenu tego filmu chyba nie rozumiem najbardziej spośród całej listy. Trzy okropnie długie części, które bardziej męczą niż oferują rozrywkę. Z drugiej strony nie przepadałem nigdy za fantasy, ale czy to może być tego wina? No i oczywiście podobny zarzut, jak w przypadku Batmanów, co do epickości. 3x 5/10
Obywatel Kane (1941), reż. Orson Welles
Na końcu nie mógł się pojawić żaden inny film, bo to pewnie największe zaskoczenie i w zasadzie wstyd. Film przez większość uznawany za najlepszy film w historii kina, a ja w zasadzie nic z niego nie pamiętam, a do tego oceniłem go, jak się wydaje, dosyć nisko. Klasyk nad klasyki, więc powtórka jest konieczna. Mam nadzieję, że warto i moje spojrzenie na dzieło Orsona Wellesa zmieni się o 180 stopni. No chyba, że okaże się, że naprawdę w tym filmie nie będzie nic co mnie zaciekawi i zadowoli. 6/10