Gwiazd naszych wina [The Fault in Our Stars] 2014 – Recenzja

Gwiazd naszych wina (2014)

The Fault in Our Stars

/USA/

Reżyser: Josh Boone
Scenariusz: Scott Neustadter, Michael H. Weber
Obsada: Shailene Woodley, Ansel Elgort, Nat Wolff, Laura Dern, Willem Dafoe
Muzyka: Graham Reynolds
Zdjęcia: Mike Mogis, Nate Walcott
Gatunek: Dramat, Romans
Czas trwania: 121 min

Tak źle, że aż dobrze

„Gwiazd naszych wina” jest jedną z tych pozycji, których opinię powinienem tworzyć jakiś czas po obejrzeniu. Początkowa fascynacja i urok spowodowany dwugodzinnym seansem sprawiły, że przemknęły niezauważone wszystkie elementy przeze mnie nielubiane. Sprytnie Panie Boone. Podobnie miała się rzecz z „Cudowne tu i teraz”, które w zasadzie można zamknąć w tej samej szufladzie co niniejszy film, ale nie ze względu na tę samą aktorkę występującą w obu produkcjach. Chociaż oczywiście Shailene Woodley znakomicie odnalazła się w tych rolach, demonstrując przy tym ogromne pokłady jakiejś tajemniczej mocy sprawiającej, że miło się ją ogląda. Chodzi mi jednak nie o aktorkę, a o emocje, które wywołują oba filmy. Recenzowanie na gorąco zdecydowanie nie popłaca. Wraz z czasem pozytywne wrażenia wylatują z pamięci niemal tak szybko jak tam trafiły pozostawiając samotnie smutną prawdę – kolejny raz dałem się nabrać!

W zasadzie może i o to chodziło by widza wkręcić w tę równie naiwną, co i banalną opowieść, by dać mu się posmucić, powzruszać, by dowiedział się, że inni mają gorzej i jakoś nie narzekają. Scenariusz wydaje się podobny do tego ze „Szkoły uczuć”, tylko wszystkiego jest więcej. Więcej smutku, przykrości w życiu, wzruszeń bohaterów, ckliwości, no i oczywiście chorób/dolegliwości anatomicznych, którym trzeba stawiać czoła. Teraz więc nie jedno z, a oboje bohaterów zmaga się z trudami życia spowodowanymi czynnikami niezależnymi od nich samych. Oczywiście nie jest tak źle jak to wszystko wygląda. Tak przynajmniej starają się nam wpoić twórcy, którzy dosadnie implikują ich radość życia mimo nieszczęścia nieustannie ich spotykającego. Do tego ta sinusoidalno-emocjonalna konstrukcja…Żeby nie było łatwiej widz na przemian przeżywa wraz z bohaterami najpierw radości, a potem smutki, które występują naprzemiennie jak w zegarku. Może dlatego Hazel i Gus do takiego życia łatwo się przyzwyczaili? Tylko co, gdy w życiu występuje pasmo nieszczęść, bez jakichś większych chwil radości i pozytywnych wibracji? No tego się już nie dowiemy.

Najgorsze w „Gwiazd naszych winie” jest to, że te wszystkie tandetne, mało wyszukane i dobrze wszystkim znane triki działają! Świadomość ich obecności podczas seansu staje się nieważna, więc przynajmniej za to brawa dla Josha Boona. Zresztą to nie jest jego pierwsze podejście do tego typu produkcji, bo podobne dzieło stworzył 2 lata wcześniej („Bez miłości ani słowa „), gdzie również korzystał z gotowych szablonów, które pomalował własnymi kredkami. No, ale to też trzeba umieć. A jak widać po ocenach i wrażeniach widzów zna się na tym jak mało kto. Piękna, wzruszająca i niemożliwa miłość Hazel i Gusa stylizowanego na Jamesa Deana została sprawnie i chywtliwie opowiedziana, otoczona jest równie chwytliwymi kawałkami, które zresztą do dziś sobie odtwarzam… ale paru scen jakoś nie mogę darować – chociażby ta w muzeum w Holandii…no tragedia.
Ocenę filmu zmieniałem już parę razy (O.o), ale ostatecznie zostaję przy szóstce, czyli jest całkiem nieźle. Jeśli ktoś lubi targanie emocjami z pewnością się nie zawiedzie.