Wyspa kukurydzy (2014)
Simindis Kundzuli
/Czechy, Francja, Gruzja, Niemcy, Szwajcaria, Kazachstan/
Reżyser: George Ovashvili
Scenariusz: Roelof Jan Minneboo, George Ovashvili, Nugzar Shataidze
Obsada: Mariam Buturishvili, İlyas Salman
Muzyka: Iosif Bardanashvili
Zdjęcia: Elemér Ragályi
Gatunek: Dramat
Czas trwania: 100 min
Stary człowiek i morze
Im więcej filmów się ogląda tym łatwiej wyłapuje się pewne schematy bądź prawidłowości rządzące kinematografią. I tak: polski film wzbudza poruszenie kiedy jest o Holokauście, w stanach – jeśli traktuje o uprzedzeniach rasowych, albo dotyczy interwencji w Iraku, a w Gruzji, wygląda na to, że produkcja musi zawierać choć w niewielkim stopniu elementy konfliktu abchasko-gruzińskiego. Wszystko po to by film traktowano jako bardziej wyniosły i bardziej ambitny niż jest w rzeczywistości. Chociaż Gruzja nie jest filmowym potentatem to szybko spostrzegła co sprzedaje się najlepiej. „Wyspa kukurydzy” jest już drugim filmem w ostatnim czasie, o który jest rozpoznawalny, i którym się dużo mówi – a jutro (30.01) premiera.
„Wyspa kukurydzy” zdecydowanie jest filmem dla widzów cierpliwych o dużej wrażliwości – ja się chyba do nich niestety nie zaliczam, bo wizja George’a Ovashviliego do mnie jakoś nie przemawia, a przynajmniej nie w całości. Walka z naturą niejako zestawiona jest z wojną międzyludzką, gdzie ta druga wydaje się być pikusiem w obliczu klęski naturalnej. Matka natura jest nieobliczalna, a i z pewnością mniej litościwa, jej się nie ubłaga, nie uprosi, nie nabije w butelkę, a i ‘taniec deszczu’ pewnie miałby podobne działanie co placebo. Działań przyrody nie unikniemy, co zresztą pokazano już w „Bestiach z południowych krain” – to właśnie w zetknięciu z nią jesteśmy bardziej bezsilni niż w przypadku wojny, gdzie jesteśmy jakoś w stanie postawić opór, przeciwdziałać.
Jednak film gruzińskiego reżysera to także film o dorastaniu. Dziewczynka niczym kukurydza z upływem czasu dojrzewa zmieniając się z dziecka w kobietę, a starzec jest jak żyzny grunt wyspy, który ten wzrost wspomaga i dostarcza jej odpowiednie wartości – niestety po zakwitnięciu jego rola się kończy i tym samym jest już zbędny.
Młoda wnuczka, która przybyła wraz z podstarzałym dziadkiem na wysepkę by znaleźć się z dala od zamieszek i w pełni poświęcić się obcowaniu z tym co człowiekowi najbliższe od wieków, czyli naturą i rolnictwem, które w gruzińskim filmie pojawia się po raz kolejny. Jak nie mandarynki to kukurydza – musi być coś na rzeczy. To nie jedyne podobieństwa występujące w tych produkcjach, bo jest ich całkiem sporo. Można odnieść wrażenie, że obaj reżyserzy chcieli nakręcić razem ten sam film, ale nie doszli do porozumienia w sprawie typu hodowli i dlatego zamiast jednego powstały dwa. „Mandarynki” bardziej przystępne i z dozą humoru oraz „Kukurydziana wyspa”, która do przełknięcia jest dopiero po przegotowaniu, albo uprażeniu – tylko czy wszystkim będzie chciało się tę preparację przeprowadzać by z filmu wyciągnąć odpowiedni smak.
„Wyspa kukurydzy” to kino oszczędne, minimalistyczne zarówno w treści jak i w formie. Piękne plenery sprawiają, że jest na czym zawiesić oko, bo przy braku dialogów i powolnym rozwoju wydarzeń może okazać się to zbawienne. Zdjęcia w moim odczuciu są głównym atutem tego filmu, którego wymowa wydaje się być zbyt banalna w zestawieniu z dosyć interesującą i całkiem ciekawie zrealizowaną resztą. Tyle wysiłku i zachodu, a plon niewielki. Ach ta natura.
P.S. mam nadzieję, że nie wyszedł z tego jakiś pseudointelektualny bełkot, bądź filozoficzny tekst rodem z Coelho 😉
Dziękuję dystrybutorowi Solopan za przedpremierowy seans 🙂