Siedmiu wspaniałych, czyli ulubieni reżyserzy KinoKonesera, cz. II

Reżyserzy, którzy inspirują KinoKonesera, cz. II

lubie_toSporo czasu temu na moim blogu pojawiło się zestawienie reżyserów, którzy są dla mnie bliscy, którzy mnie inspirują i w kinie swoją pracą dają mi najwięcej. Z racji, że wypadałoby przedstawić wreszcie kolejną siódemkę szczęśliwców wziąłem się za mały reaserch i dokonałem trudnego wyboru selekcjonując kolejnych wielkich dla mnie twórców. Oczywiście mają swój charakterystyczny styl, może nawet nieco bardziej widowiskowy i rozrywkowy od bohaterów z mojej poprzedniej blogowej listy, ale przede wszystkim w moim odczuciu znajdują się bliżej mainstreamu. Nie umniejsza to w żaden sposób ich dorobkowi autorskiemu 🙂

Darren Aronofsky
Reżyser, który za cel obiera sobie przede wszystkim jednostki ambitne, dążące do osiągnięcia swoich celów za wszelką cenę, oczywiście popadając przy tym w stany paranoidalne, bądź uszczerbku na zdrowiu. W zasadzie jedno nie wyklucza drugiego, co dobitnie pokazuje w swoich filmach Aronofsky pokazując drogę do samozagłady swoich bohaterów. Choć to reżyser bardzo schematyczny (podobnie jak Inarritu), ale ja to kupuję, no może poza „Noe: Wybrany przez Boga”, który w moim mniemaniu znacznie odstaje od reszty jego twórczości. Natomiast za najlepsze uważam oczywiście „Pi” oraz „Requiem dla snu”.
Wojciech Smarzowski
Póki co jedyny polski przedstawiciel w tym zacnym gronie. Może jest schematyczny, uczepił się jednego tematu, ale ta jego konsekwencja w moim mniemaniu jest godna podziwu, bo nikt tak zgrabnie nie porusza się w tym naszym polskim bagnie. Chociaż jestem w zwiększającej się mniejszości jego sympatyków, to trzymać za niego kciuki będę nadal i mam nadzieję, że film „Wołyń” będzie równie mocny i dosadny, co reszta jego filmografii. Ponadto serialowych, mało znanych aktorów wyniósł na piedestał, dał im pole do popisu, a oni znakomicie mu się odwdzięczają. Propsy.
David O. Russell
Nowojorski reżyser uznawany jest za specjalistę od prowadzenia aktorów w swoich produkcjach. Pod jego skrzydłami wszyscy bez wyjątków wspinają się na wyżyny swoich umiejętności kupując tym samym publiczność, która uwielbia świetnie nakreślone postaci. On sam tworzy kino bardziej rozrywkowe niż zmuszające do olbrzymich refleksji. Nie można mu jednak odmówić skuteczności i umiejętności, bo to one pozwalają na wyniesienie produkcji na bardzo wysoki poziom. Poza nieco słabszym i mniej entuzjastycznie przyjętym przez blogosferę „American Hustle” nie można chyba mieć większych zastrzeżeń. do Russella, bo nie zrzuca wysoko zawieszonej poprzeczki, chociaż filmy na podstawie powieści wychodzą mu lepiej.

David Fincher
Człowiek, który chyba każdą historię potrafi zamienić w sukces. Nawet schematyczny i przewidywalny „Azyl” mi się podobał, a co najważniejsze nie spieprzył „Dziewczyny z tatuażem” będącej na podstawie książki, pt.: „Mężczyźni, którzy nienawidzą kobiet” – a skandynawski pierwowzór wprost ubóstwiam. Ma w swoim dorobku wiele świetnych i oryginalnych filmów, które potrafią zahipnotyzować bez reszty, do tego trzymają w napięciu i nie pozwalają się nudzić. Rozrywka przednia. Aż nie mogę się doczekać seansu „Zaginionej dziewczyny”.

Richard Linklater
Najbliższe prawdziwemu życiu są chyba właśnie jego filmy: epicka trylogia miłosna „Przed…” z Ethanem Hawkiem i Julie Delpie, czy najnowszy „Boyhood”, bądź jeden z pierwszych „Dazed and Confused”. Chyba nikt inny w tak przystępny i wiarygodny sposób nie potrafi przybliżyć uroków naszego poczciwego życia. Mimo to zagłębia się w inne rejony kinematografii, czego doskonałym efektem jest trzymająca w napięciu „Taśma”, czy zabawna „Szkoła Rocka” i „Bernie” z udziałem sympatycznego Jacka Blacka.

Michael Mann
Współczesny król sensacji, i nie chodzi mi tu o postać zbliżoną do bohatera „Nightcrawlera”, a o jego wspaniały zmysł, który widoczny jest w wielu jego produkcjach, dzięki czemu jego filmy z pewnością zaliczane są do najlepszych w swoim gatunku. „Gorączkę” chyba każdy kojarzy, ale mnie najbardziej podobała się wersja z Hannibalem Lectorem – „Czerwony smok” i „Zakładnik”, gdzie akcja toczy się w Los Angeles nocą. Jakby tego było mało zekranizował biografię Muhammada Aliego i przedstawił interesujący spór dotyczący koncernu tytoniowego. W przyszłym roku pojawi się jego kolejny kryminał „Haker” – już się nie mogę doczekać.;)

Jim Sheridan
Irlandzki twórca do bólu wykorzystujący nieprzeciętny talent Daniela Day-Lewisa. Bez niego w obsadzie bywa różnie, ale tylko „Dom snów” jest na znacząco niższym poziomie od reszty, będąc tym samym koszmarem głównego bohatera i moim. Z pewnością na magię Sheridana znacząco wpływa osoba DDL, ale „Bracia”, czy „Get Rich or Die Tryin'” udowadniają, że może mnie urzec i bez niego. Niestety po „Domu snów” nasze drogi się rozeszły, gdzieś uciekł mi z oczu i nie mogę go niestety namierzyć, a wiem, że coś kręci.

Siedmiu wspaniałych, czyli ulubieni reżyserzy KinoKonesera, cz. I