Coraz bliżej mi do pomysłu żeby zrobić na blogu własną listę stu najlepszych filmów KinoKonesera. W przyszłości może uda mi się ją aktualizować i systematycznie rozbudowywać o kolejne filmy. Z pewnością zabierze to sporo czasu, pewnie niektóre oceny się zmienią, ale czego się nie robi żeby uzyskać odpowiednią hierarchię pośród docenionych filmów i finalną satysfakcję. Przede mną potencjalnie najprostszy krok – posortowanie tytułów z najwyższą oceną (czyli dziesiątką), a tych jest tylko 7, przynajmniej na obecną chwilę, potem zabiorę się zapewne za ‘dziewiątki’, które powinny zamknąć mój TOP 100.
W niniejszym wpisie przedstawię jedynie filmy w dechę, ekhm…dychę, czyli te, które mają u mnie na filmwebie najwyższą ocenę, oczywiście w przypadkowej kolejności. Nie są to z pewnością tytuły, które trzeba jakoś specjalnie przedstawiać, bo wydają się wystarczająco popularne.
Dzień świra (2002), reż. Marek Koterski
Jedyny polski przedstawiciel. Bolesna prawda przedstawiona pod płaszczykiem absurdu trafiła do większości widzów, nie tylko do mnie. Doskonała symbioza pomiędzy dramatem i komedią sprawiła, że film Koterskiego jest w mojej ocenie obrazem pełnym, idealnym. Polska rzeczywistość z pozoru przejaskrawiona, tak naprawdę jest rzeczywistym wycinkiem życia każdego z nas. „Dzień świra” potrafi doprowadzić do łez, ale seans może pozostawiać moralnego kaca, chociaż wydaje mi się, że najbardziej stara się polskie umysły otrzeźwić. Kino ponadczasowe, uniwersalne i autorskie. Jak Koterski zrobi film, to nie ma ch**a we wsi.
Pulp Fiction (1994), reż. Quentin Tarantino
Miłość nie od pierwszego obejrzenia. Może z tym filmem mam tak, jak z piosenkami, które zaczynają się podobać po którymś kolejnym odsłuchaniu? Chociaż wydaje mi się, że uwielbienie do tego filmu rosło wraz z ilością obejrzanych przeze mnie pozycji. Jego oryginalność, wyjątkowość przemówiła do mnie późno, ale skutecznie utwierdziła mnie w przekonaniu, że Tarantino jest fachowcem w tym, co robi. Arcydzieło.
Lot nad kukułczym gniazdem (1975), reż. Miloš Forman
Film o tym jak niewielka granica dzieli szaleństwo od normalności, o konsekwencjach związanych z wolnością jednostki i ‘kajdanami’ oczekiwań i reguł społecznych. Wszelkie interakcje, prawa i działania międzyludzkie zawarte w pigułce, a w zasadzie zamknięte w wąskim obszarze, przez co są bardziej wyraziste i odczuwalne. Tytuł wybitny, ponadczasowy z genialną kreacją Jacka Nicholsona.
Requiem dla snu (2000), reż. Darren Aronofsky
Film, który nie bierze jeńców. Zostawił mnie z otwartą gębą i nie potrafię go obejrzeć drugi raz. Spełnił swoją misję – spowodował obrzydzenie, z którym nie chciałbym się mierzyć po raz kolejny. Pokazując maksymalne uniżenie, upodlenie się człowieka Aronofsky sprawił, że nie chciałbym tego doświadczyć na własnej skórze, bo jak widać, człowiek potrafi być pozbawiony jakichkolwiek granic i w pewnych okolicznościach jest zdolny do wszystkiego. Skuteczny film-przestroga.
Chłopcy z ferajny (1990), reż Martin Scorsese
Jak śpiewał Kazik „Zajebisty film, fajny”. Oczywiście, to nie „Ojciec chrzestny” jest moim ulubionym filmem gangsterskim, a właśnie „Chłopcy z ferajny”. Kolejna historia o wspinaniu się w mafijnej hierarchii. Co mnie w tytule Scorsese urzekło? Bezkompromisowa przemoc, dobre kontrapunkty, przegenialna trójca De Niro-Liotta-Pesci i zdecydowanie większa lekkość niż u Coppoli. Dwuipółgodzinna rozrywka pośród gangsterów.
Persona (1966), reż. Ingmar Bergman
Strzał w dziesiątkę – pierwszy film Bergmana i od razu trafiony w punkt. Ponoć najtrudniejszy film szwedzkiego reżysera i nie sposób się z tym nie zgodzić. Ludzka psychika, to dla mnie jedno z najciekawszych możliwych zagadnień, a studium Bergmana na ten temat jest straszliwie intrygujące. Cudowna stylistyka, morze emocji, gęsta atmosfera, świetne aktorstwo oraz enigmatyczność. Moja fascynacja jest równie trudna do opisania, jak pełna interpretacja „Persony”, chociaż sam tytuł wydaje się już zdradzać wystarczająco. Filozoficzny artyzm.
Męczeństwo Joanny d’Arc (1928), reż. Carl Theodor Dreyer
Arcydzieło niemego kina, którego wielkim fanem nie jestem. Obraz Dreyera tak emanuje emocjami, że tytułowe męczeństwo można poczuć na własnym ciele. Genialna Falconetti znajdująca się gdzieś na pograniczu szaleństwa w fenomenalny sposób sprzedaje emocje, buduje także niejednoznaczną postać, co wydaje się dodatkowym atutem filmu. Dreyer nie szufladkuje, nie próbuje wyjaśniać, ani tłumaczyć i skupia się przede wszystkim na dramatyzmie całej sytuacji, dotykając gdzieś po drodze tematu wiary i jej zapędów. Ten film to niesamowite przeżycie, które powinien zaznać każdy wielbiciel kina.