Whiplash (2014)
/USA/
Reżyser: Damien Chazelle
Scenariusz: Damien Chazelle
Obsada: Miles Teller, J.K. Simmons, Paul Reiser, Melissa Benoist
Muzyka: Justin Hurwitz
Zdjęcia: Sharone Meir
Gatunek: Dramat
Czas trwania: 105 min
Koncert na pół gwizdka
Łowcy. B, w swoim repertuarze, mają dosyć popularny występ demonstrujący skecz, który boli, podobnie można określić film „Whiplash” – jest to historia, która może okazać się bolesnym doświadczeniem nie tylko głównego bohatera Andrew, ale też i nas – zarówno przez to co widzimy na ekranie, jak i przez to co odczuwamy, bo Damien Chazelle umiejętnie żongluje sprawdzonymi metodami manipulacji. Wie jak wzbudzić pożądaną emocję, w którym momencie i ciężko w jego sensualną pułapkę nie wpaść. A podpowiem, że ucieczka z niej jest cholernie trudna, o czym zresztą świadczą wszystkie zachwyty szeroko pojętej krytyki filmowej.
„Whiplash” jest bardzo emocjonalną, choć nieco banalną, opowieścią o dążeniu do celu, a w zasadzie do doskonałości, bo jak wiadomo przeciętność dla ambitnych jest porażką i nie jest w stanie w żaden sposób ich usatysfakcjonować. Wbrew mojej opinii, Chazelle stara się przekonać publikę, że aby stać się kimś sam talent nie wystarczy, trzeba ciężko pracować i swoje umiejętności szlifować po godzinach, przyporządkować temu zajęciu całe swoje życie, przez co cierpią najbliżsi, oczywiście o ile jeszcze tacy obok pozostali, oraz sam zainteresowany, bo nie chce mi się wierzyć, że taki człowiek może być szczęśliwy mimo tego, że kocha co robi. Z tego względu początkujący perkusista Andrew (Miles Teller) jak i nagrodzony Złotym Globem jego filmowy mentor Fletcher (J.K. Simmons) przypominają mi bardzo tragicznych bohaterów filmów Aronofskiego, którzy w dążeniu do perfekcji, ambitnego celu często łamią granicę, po przekroczeniu której jest już tylko obłęd i szaleństwo. Bohaterowie Chazelle’a tej granicy nie przeskakują, ale umiejętnie przed nią lawirują wzajemnie na siebie oddziałując jak dwa zderzające się ze sobą atomy tworzące układ idealny. Jeden nie wywierający presji na drugiego nie istnieje, nie funkcjonuje.
Oczywiście, jak można zauważyć wcześniej, film nie jest poświęcony muzyce sensu stricto, ale jest jej miłym dla ucha dodatkiem i ciekawym podłożem do opowiedzenia tej interesującej, jakby nie było, historii. Gwoździem programu jest postawiona na ostrzu noża konfrontacja charakterów i osobowości, a przede wszystkim walka z samym sobą, która pozwala wydobyć na wierzch ogromne pokłady swoich możliwości. Ta umysłowa i psychologiczna szermierka jest nad wyraz intensywna i widowiskowa, z czego wielu widzów jest/będzie z pewnością zadowolonych – doliczając do tego krew, pot i łzy mamy przepis na filmowy sukces.
„Whiplash” w żaden sposób nie wydaje się pionierską produkcją, nie pokazuje czegoś, czego jeszcze nie było dane nam uświadczyć, ale Chazelle razem ze swoją świtą odwalił kawał dobrej roboty – ale niestety to tylko ‘good job’ jak mawiał w filmie sam Fletcher. W dodatku reżyser dopuścił do, irracjonalnych i powodujących mój facepalm, dziwnych zbiegów okoliczności, które miały istotny wpływ na fabułę, która jest przerysowana i ponaciągana jak skóra na twarzy Renee Zellweger, czy innej Cher, ale za emocje i intensywność niech zostanie już te 7.