Share the post "Gwiezdne wojny: Przebudzenie Mocy [Star Wars: The Force Awakens] 2015 – Recenzja"
„Przebudzenie Mocy” było dobrym pretekstem, aby przypomnieć sobie wszystkie części kultowego „Star Wars”, którego nie jestem wielkim fanbojem. Nawet zwykłym wielbicielem nie jestem, bo nie znam na pamięć historii rodu Skywalkerów i nie potrafiłem się w żaden sposób jarać tymi wszystkimi zajawkami mającymi podnosić temperaturę wokół wskrzeszenia legendy kina sci-fi. Poza tym, że Lord Vader okazał się ojcem Luka Skywalkera niewiele pamiętałem. Powinienem się wstydzić?
„Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy” ma szansę zawojować nie tylko przestrzeń kosmiczną, ale także mój świat. Po wcześniejszych niezbyt wyrównanej serii nie robiłem sobie wielkich nadziei na sukces i pozytywny odbiór. Nowa bohaterka i jej towarzysze pozwalają jednak rościć wobec kolejnych części nowe nadzieje.
J.J Abrams zaatakował skutecznie stając się specjalistą od filmów ze ‘Star’ w tytule. Jego najnowszy wyczyn dokonany pod skrzydłami Disneya stawiam mniej więcej na równi z pierwszą częścią „Star Treka”, który pokazał mi zupełnie inną twarz nowojorskiego reżysera. Abrams tchnął w science-fiction nowe życie, nie pozwalając oczywiście zapomnieć o tym, co miało już miejsce w starym świecie tego gatunku.
„Przebudzenie Mocy” jest tego najlepszym dowodem. Abrams udanie zaadaptował w świecie nowych odbiorców stare i już znane elementy. Zapoznanych z sagą rozczarowywać mogą liczne zapożyczenia (wręcz kalki) z pierwowzorów. Dla mnie natomiast jest to smaczek, który tylko pokazuje, że Abrams próbuje (a co najważniejsze potrafi) pogodzić oczekiwania wiernych fanów tej kultowej serii z obecnym pokoleniem kinomanów. No i chyba najważniejsze, w końcu ktoś skłonił mnie do polubienia sci-fi, do którego podchodziłem zazwyczaj z dużą niechęcią i sprawił, że z niecierpliwością oczekuje następnego filmu!
Oczywiście moje spojrzenie z pewnością różnić się może od opinii widzów, którzy „Star Wars” uważają wręcz za religię i całą filmografię znają na wskroś. Wspominałem już na wstępie, że do fanów nie należę i patrzę na „Przebudzenie Mocy” nieco innym, może chłodniejszym, okiem. Co dla innych może wydawać się grzechem, mnie się akurat podoba. Poszukiwanie dobrego kina rozrywkowego zakończyło się sukcesem, i to z pokaźnym naddatkiem.
Także najważniejszy element został spełniony, podobnie jak w przypadku zeszłorocznego „Mad Maxa: Na drodze gniewu”, który równie doskonale wpisywał się w moje kanony popkornowego widowiska. Choć momentami może razić w oczy przesadna disneyowskość „Przebudzenia Mocy” jawiąca się naiwnościami fabularnymi oraz dziwnymi dialogami na pograniczu słabego żartu i żenady, to nie dość, że serwuje pokaźną dawkę niewymuszonej rozrywki, to pozostawia do odkrycia karty pełne tajemnic. Nie można więc nie być nieciekawym, co ujrzymy w następnej części „Gwiezdnych Wojen”.
Wierzę, że Abrams obrał dobry kierunek i pod jego wodzą zostanę kolejnym fanem sagi. Przyznam szczerze, że nie rozumiem psów wieszanych na Adamie Driverze, który świetnie poprowadził (he he) swoją kreacje i w moim odczuciu okazał się właściwą osobą na odpowiednim miejscu. Kylo Ren to chyba najbardziej disneyowska postać w filmie – targana rozterkami, rozdarta wewnętrznie, a jednocześnie pałająca chęcią władzy i okiełznania mocy. No po prostu w takiej konwencji nie dało się tego lepiej zrobić, niż można zobaczyć na ekranie. Natomiast rozczarował mnie trochę mój ulubieniec z ostatniego czasu – Oscar Isaac, który nie dość, że był jakiś niewyraźny, to można powiedzieć, że fabuła obyłaby się bez niego. Liczę tylko, że nowa bohaterka nie okaże się tajemniczą córką Hana Solo i Księżniczki Lei, bo tego nie zniosę, a pieniądze na następny seans już wrzucam do skarbonki. Może trochę na wyrost.
(8 / 10)Star Wars: The Force Awakens
/USA/
Reżyser: J.J. Abrams
Scenariusz: Lawrence Kasdan, J.J. Abrams, Michael Arndt
Obsada: Daisy Ridley, Adam Driver, Harrison Ford, Carrie Fisher, John Boyega, Oscar Isaac
Muzyka: John Williams
Zdjęcia: Daniel Mindel
Czas trwania: 135 min