Wielka fala fascynacji i zachwytów nad „Stranger Things” i mnie nie ominęła. I chociaż wielkim fanem seriali nie jestem, to wciągnąłem go na raz. Żeby nie rozpamiętywać i nie zgadywać, co może wydarzyć się dalej, bo tak zazwyczaj kończy się u mnie oglądanie jednego odcinka na tydzień. Takie pełne, jednorazowe pochłonięcie sezonu sprzyja także utrzymywaniu specyficznego klimatu, jeśli takowy serial posiada. A w przypadku produkcji bliźniaków Duffer jest to nawet jeden z głównych atutów.
„Stranger Things” budzi w człowieku spore pokłady nostalgii, która co jakąś charakterystyczną scenę, bądź element serialu pozwala na jej automatycznie dopasowanie do jakiegoś kultowego filmu, gry, czy innego elementu popkultury. W przypadku tego serialu nikt nie ukrywa świadomych, licznych nawiązań do dóbr kultury z lat około osiemdziesiątych. Najbardziej oczywistymi jest gra „Dungeons & Dragons”, zespół „The Clash”, czy film Spielberga „E.T.”. Jednak jest to tylko niewielka część tego, co w tym miniserialu można odnaleźć.
Jeśli więc mówimy o przełomie lat 70. i 80., to dominować musi kino wielkiej przygody, młodzieńczych przyjaźni, ratowania świata i oczywiście elementów sci-fi, które dodają sporo tajemniczości i lekko mrocznego wydźwięku. Dlatego „Stranger Things” wydaje się być całkiem udaną laurką tamtych czasów. Widzowie kinematografii tamtego okresu znajdą u braci Duffer wszystko to, co tak miło wspominają. Pal sześć, że wszystkie te dobra wrzucono do jednego gara, nie dodano żadnych przypraw i urozmaiceń, licząc że samo w sobie wyjdzie pysznie. No i tym razem udało się. Otrzymaliśmy bardzo zjadliwy i w dodatku uniwersalny serial, który powinien trafić do widzów z każdej grupy wiekowej.
Mnie osobiście to przesycenie latami osiemdziesiątymi, trochę zaczęło przytłaczać. Owszem, jest to fabuła ulokowana w tamtym okresie, ale tylko totalny geek mógł nawrzucać nawiązań w każde możliwe miejsce swojego projektu. Niestety, aż takim geekiem nie jestem i od jednego z odcinków zaczął pojawiać się dyskomfort z tym związany (na szczęście niewielki) – wspomniane przesycenie, czy już znużenie odkrywaniem kolejnych filmowych wskazówek. Jednak dla kogoś bardziej zaangażowanego może się to okazać najlepszym elementem „Stranger Things”.
Można powiedzieć, że od początku do końca serial realizował wszystkie swoje założenia. Zapewnia rozrywkę, gwarantuje emocje i przede wszystkim utrzymuje zainteresowanie na stałym poziomie. Widoczny był pomysł, który został całkiem atrakcyjnie zrealizowany, dzięki czemu nie ma słabszych odcinków, wszystkie są równie tajemnicze, klimatyczne i interesujące. Konsekwencja opłaciła się, bo „Stranger Things” obecnie święci tryumfy, a gdzieś w oddali widać kolejny sezon. Jednak jeśli twórcy nie dorzucą więcej od siebie, a skupią się jedynie na utrzymaniu status quo, to kontynuacja będzie rozczarowaniem. Jednak z każdym kolejnym odcinkiem, czy sezonem wymagania rosną.
Uznaję serial za dobry. Najbardziej przeszkadzały mi postacie Jonathana Byersa, Steve’a Harringtona i Nancy Wheeler – zarówno pod względem aktorskim, jak i scenariuszowym, a to w końcu spora część serialu. Natomiast małolaci dali radę i byli wystarczająco autentyczni – dla nich high five. A teraz idę poszukać swojego roweru w piwnicy, nagram soundtrack na kasetę i puszczę w walkmanie.
(7 / 10)