Kiedy Maradona zaczynał królować na argentyńskich boiskach, w tym samym czasie rozgrywały się w kraju równie istotne wydarzenia społeczno-polityczne. Porwania opozycjonistów, chyląca się ku upadkowi dyktatura i pojawiające się zalążki demokracji. Jednak mimo upadku starego systemu ciężko jest rozliczyć przeszłość i zacząć wszystko od nowa z czystą kartą. Zresztą sami coś o tym wiemy.
Gdy nie uda się wyplenić starych schematów, to systemowa maszyna działa dalej, tylko z mniejszym rozmachem i na mniejszą skalę. Doskonałym tego przykładem jest właśnie „El Clan”, gdzie Arquímedes Puccio wykorzystując nawyki i znajomości z poprzedniego systemu może prowadzić godne, spokojne, wręcz sielskie życie wraz z całą familią. Starszy facet z sąsiedztwa i głowa rodziny, nie budzący jakichkolwiek podejrzeń człowiek, któremu zdarza się trzymać pod własnym dachem ofiary porwań dla okupu. Rodzinny biznes kręci się w najlepsze, chociaż synowie mają zupełnie inne, znacznie ciekawsze zajęcia.
Jednak siła dyktatu ojca i respektu do niego jest tak mocna, że pomimo wielkiej niechęci i wewnętrznych rozterek synowie są posłuszni małemu systemowi przemocy. „El Clan” dosadnie i wyraziście nakreśla bezsilność i posłuszeństwo jednostki wobec głównego trybu w hierarchii. A efekt jest o tyle większy, że robi to przez rodzinne koligacje, które faktycznie miały miejsce w latach 80. w Buenos Aires.
Trapero przedstawia świat pełen kontrastów. Zdecydowany i stanowczy ojciec – zniewoleni synowie ze swoimi planami na życie. Jeden z nich jest nawet dobrze rokującym i popularnym rugbystą. Mimo siły fizycznej nie potrafi się w żaden sposób wykaraskać z szemranych interesów i sprzeciwić ojcu. Rodzinne milczenie wydaje się być cichym przyzwoleniem na nikczemną działalność kierowaną przez Arquímedesa.
W dużym kontrapunkcie jest także muzyka, która stoi w zupełnej opozycji do wydarzeń z ekranu. Z głośników wylewają się lekkie, pozytywne nuty wtedy, gdy dla bohaterów nie dzieje się najlepiej. Może zabieg jest słuszny i jest ciekawym urozmaiceniem, bo to jedyne pogodne elementy tej ponurej, smutnej i przytłaczającej historii.
Oceniając jednak „El Clan” jako biografię muszę przyznać, że poza nieznaną mi, ciekawą skądinąd, historią nie dostałem zbyt wiele, a przynajmniej nie tyle, ile oczekiwałem. Liczne porównania do Scorsese, czy De Palmy wzbudziły mój apetyt, a że się nie najadłem to już wiecie. Niemniej „El Clan” to poprawna, intrygująca opowieść z pewnym reżyserskim morałem, z którą warto poznać się osobiście. Największe wrażenie zrobiła na mnie charakteryzacja, bo gdyby nie zajrzeć w listę obsadową, to nie przypuszczałbym, że to właśnie Guillermo Francellę widzę w głównej roli.