„Moonlight”. Kolejna pozycja z oscarowej puli, która wzbudza powszechne zachwyty, a obok mnie przechodzi obojętnie. Nie rusza mnie nawet fakt, że film ten inspirowany jest prawdziwymi wydarzeniami. Jenkins zdaje się sugerować, że zdecydowana większość młodzieży wychowującej się w patologicznym środowisku ma identyczne nieprzyjemne doświadczenia i niezbyt optymistyczną przyszłość. Z jednej strony interesujący przyczynek do poważnych rozmów, z drugiej – jest to kolejny film o takiej tematyce.
Poszukiwanie prawdziwego siebie, samoakceptacja i finalnie bycie sobą jest według Jenkinsa sztuką, i to nie łatwą. Zwłaszcza w tak nieprzychylnym otoczeniu. Jednak nie on pierwszy i nie ostatni próbuje dekonstruować czynniki wpływające na to, jak wygląda nasze późniejsze, dorosłe życie. Przeprowadzona w trzech aktach dekonstrukcja łopatologicznie punktuje największe katalizatory przemiany głównego bohatera. Brak rodzicielskich wzorców, brak akceptacji wśród rówieśników dla jego odmiennego, spokojnego charakteru i wszystko ograne w najbardziej sztampowy sposób (zwłaszcza drugi segment). W założeniu miało chyba chwytać za serce i potęgować współczucie. Niestety w tym elemencie głównie rozczarowuje.
Dlatego „Moonlight” powoduje we mnie ambiwalentne odczucia. Całkowita zawartość i artystyczna otoczka wydaje się aspirować do miana czegoś ambitniejszego, bardziej niepowtarzalnego. Jednak przy bardziej szczegółowym spojrzeniu na fabułę wypływają na wierzch wspomniane mankamenty – wycięte według popularnego szablonu przykrości spotykające głównego bohatera. Oczywiście, trudno byłoby pozbawiać fabułę kulminacyjnych punktów dla mniejszej dosłowności, ale zostało to przedstawione w tak stereotypowy i nadęty sposób, że nie wzbudza to we mnie zbyt wielkich emocji.
Na szczęście w „Moonlight” pojawiły się także rzeczy, które skradły mi serce. Największą zaletą jest w pewnym sensie oszczędność dialogów. Uczucia i emocje występujące pomiędzy bohaterami nie są relacjonowane słownie, nie padają z ust. Ich odbieranie opiera się na odczytywaniu mikrogestów, spojrzeń, mimiki twarzy, lub bardzo sugestywnej, ale nad wyraz autentycznej chemii wytwarzającej się w określonych sytuacjach między postaciami. Namiętności niemal wiszą w powietrzu i można je wdychać wraz z bohaterami. Z pewnością trudna do osiągnięcia sprawa.
Uwiodła mnie także cała wizualna otoczka, która jest na najwyższym artystycznym poziomie. Wydaje mi się, że właśnie ten element został najlepiej przemyślany i co ważniejsze, został konsekwentnie zrealizowany od początku do końca. Chociażby mistrzowskie zbliżenia na twarz z perfekcyjnym oświetleniem, które pozwala dostrzec najdrobniejsze drgnięcie powieki i odczytywanie emocji z każdej twarzy. Ten aspekt, w moich oczach, robi największą robotę. „Moonlight” ma także kilka magicznych scen, które nawet pozbawione kontekstu będą interesujące ze względu na swoją unikatowość i wirtuozerię.
„Moonlight” jest odtwórczy i nieco wybrakowany pod względem fabularnym oraz urzekający w warstwie estetyczno-wizulanej. Większe wrażenie robi na mnie forma w jakiej została ta produkcja nam podana, aniżeli nie do końca przekonująca, skrócona i poszatkowana fabuła na temat błądzenia i poszukiwania siebie. Film Jenkinsa nie penetruje nieodkrytych do tej pory rejonów, a zaprezentowana historia nie wyróżnia się niczym specjalnym. Aż z tyłu głowy pojawia mi się gdzieś nietolerancyjne i pewnie rasistowskie pytanie – czy ta sama historia, tyle że o białoskórym i heteroseksualnym mężczyźnie, zostałaby doceniona i oceniona na podobnym poziomie.
(6 / 10)Moonlight
/USA/
Reżyser: Barry Jenkins
Scenariusz: Barry Jenkins
Obsada: Trevante Rhodes, Andre Holland, Janelle Monáe, Ashton Sanders, Jharrel Jerome, Naomie Harris, Mahershala Ali, Alex R. Hibbert
Muzyka: Nicholas Britell
Zdjęcia: James Laxton
Czas trwania: 110 min